Maraton
i Bike Festival. Wyjazd w Dolomity do Włoch był wyczekiwany już
od dłuższego czasu. Wybraliśmy się tam w trójkę: mój brat
Sławek Dereszkiewicz, Jarek Dopytała i ja, czyli autor tekstu Marek
Dereszkiewicz. Pobyt postanowiliśmy połączyć z długim, majowym
weekendem podczas którego postanowiliśmy wziąć udział w Rocky
Mountain Marathon w Riva del Garda oraz w Bike Festivalu, odbywającym
się w tym samym czasie. Po kilkunastogodzinnej podróży dotarliśmy
do naszego celu. Ulokowaliśmy się na bardzo przyzwoitym kempingu,
gdzie założyliśmy swoją bazę wypadową. Po krótkim ogarnięciu
wybraliśmy się do miasta, aby zarejestrować się na maraton.
Biuro zawodów zorganizowano bardzo sprawnie i profesjonalnie. Do
tego każdy uczestnik otrzymał bogaty pakiet startowy, łącznie z
pamiątkowym t- shirtem. Przy okazji zwiedziliśmy poszczególne
stoiska wystawców Bike Festivalu. Było na co popatrzeć: markowe
rowery, akcesoria i ubiory, a przy tym fajna i luźna atmosfera.
Następnie zrobiliśmy sobie przejażdżkę po okolicy, aby się
poznać nowe otoczenie. Wieczorem pasta party i kubek lokalnego wina
w namiocie organizatora. W niedzielę rano trzeba było wstać
wcześnie, bo starty rozpoczynały się od godz. 7.45 w odstępach
pięciominutowych z podziałem na sektory. (Relacja z maratonu w poprzednim artykule na blogu). Na mecie satysfakcja z pokonania ciekawej
i wymagającej trasy. Spotkaliśmy także kolarzy z Poznania i
Gizelę Rakowską z Teamu Northtec. Wieczorem ponownie wybraliśmy do
miasteczka zawodów i na festiwal, aby zobaczyć go już na
spokojnie.
|
Riva del Garda- cel naszego wyjazdu |
|
|
|
|
|
|
|
|
W tle Jezioro Garda i Dolomity |
|
|
|
Jarek, Sławek i ja. Chwila przerwy na podziwianie widoków. |
|
Start do Rocky Mountain Bike Marathon |
|
Ja w akcji :) |
|
Kultowy Bike Festival robi wrażenie. |
Kolarski
hardcore. Nazajutrz w poniedziałek postanowiliśmy wybrać się
w pierwszą wycieczkę, którą wybraliśmy z informatora. W
miejscowości Torbole w centrum informacyjnym zasięgnęliśmy
informacji o ścieżkach. Moim zdaniem tamtejsze szlaki albo są
słabo oznakowane, albo my nie jesteśmy do tego przyzwyczajeni, gdyż
czasami trudno było wjechać na właściwą drogę. Trochę
pobłądziliśmy po miejscowości. Sławek oddzielił się od nas, a
z Jarkiem zaliczyliśmy niepotrzebnie jakiś asfaltowy kilometrowy
podjazd, z którego po chwili zawróciliśmy. Pewien miły Włoch po
swojemu nakierował nas w prawidłową stronę. Zaczęliśmy powoli
naszą wędrówkę, która zaczęła się spokojnym podjazdem
asfaltowo- betonowym. Temperatura sięgała prawie 30 stopni, a
słońce paliło niemiłosiernie. Minęliśmy kilka punktów
widokowych, gdzie oczywiście zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia z
ładną panoramą na Jezioro Garda. Po pewnym czasie spotkaliśmy
Sławka i wspólnie zrobiliśmy postój na uzupełnienie wody ze
źródła. Tutaj dało się już odczuć pierwsze oznaki chłodu
związane ze wzrostem wysokości. Pogoda zaczęła zmieniać się na
gorsze. Błękit nieba zasnuły ciemne chmury, z których zaczął
padać przelotny deszcz. Przyznam, że miałem tylko kolarski strój
„na krótko”. Pełni nadziei, wspomagając się gps-em jechaliśmy
dalej mając nadzieję, że wkrótce rozpocznie się powrotny zjazd
do miasta. Zaczęły nam się ukazywać stopniowo połacie śniegu.
Zobaczyliśmy szlaban, za którym było już coraz trudniej jechać
ze względu na kamienie, koleiny i jeszcze większe ilości śniegu.
Zbliżaliśmy się powoli do szczytu, gdzie zrobiliśmy krótką
przerwę i rozłożyliśmy flagę Złotowskiego Korpusu
Ekspedycyjnego. Temperatura osiągała zaledwie 6 stopni. Jarek
zdecydował się na samotny zjazd jakąś nieznaną, niepewną
ścieżką. Ja ze Sławkiem postanowiliśmy poszukać jakiegoś
bezpiecznego zjazdu i skręciliśmy w stronę łąki oraz widocznej
chaty pasterskiej, w której spotkaliśmy dwójkę Polaków. Okazało
się, że droga prawdopodobnie jest tylko szlakiem pieszym i będzie
nieprzejezdna. Wyszliśmy z chaty i zobaczyliśmy Jarka, jak tylko
mignął po grani i zniknął we mgle. Pogoda gwałtownie się
załamała, zaczął padać zimny deszcz i słychać było grzmoty
burzy. Trzeba było podjąć szybką decyzję. Do tego ciężej się
oddychało na ponad 2 tysiącach metrów. Wesoło na szczycie wówczas
nie było. Wybraliśmy tę samą drogę powrotną, której użyliśmy
jadąc pod górę. Rowery nabierały prędkości do prawie 70 km/h w
strugach deszczu. Wraz ze spadkiem wysokości dało się odczuć
rosnącą temperaturę powietrza. Zastanawiałem się co z Jarkiem.
Wycieczka skończyła się szczęśliwie dla wszystkich i wieczorem
wspominaliśmy ten „hardcore”. Dało to do myślenia, że z
potęgą gór nie ma żartów, a warunki pogodowe w krótkim czasie
potrafią zmienić się diametralnie. Duże znaczenie ma też dobrze
przygotowany sprzęt i odpowiedni ubiór. Na następny dzień
prognozy zapowiadały deszcz w Riva del Garda, dlatego postanowiliśmy
we wtorek zrobić dzień przerwy od roweru i wybrać się na
turystyczny wyjazd do Wenecji.
|
Ładna, upalna pogoda i widoki nie zapowiadały tego co wkrótce nas czeka |
|
Coraz wyżej i wyżej, końca nie widać, a do tego zimno. |
|
W końcu zdobyliśmy szczyt |
|
Na moment przed załamaniem pogody i zjazdem |
Wenecja.
Do Wenecji mieliśmy 200 km jazdy autostradą. Przed miastem trzeba
było zostawić na parkingu samochód, gdyż Wenecja jest zamknięta
dla ruchu pojazdów i rowerów. Do centrum dotarliśmy miejskim
autobusem. Tradycyjnie robiliśmy co chwilę pamiątkowe zdjęcia, a
każde miejsce jest tam ciekawe i niepowtarzalne. Zaliczyłem nawet
krótką przejażdżkę gondolą i piłem weneckie piwo. Warto było
zwiedzić Wenecję.
|
Krótka przeprawa gondolą.
Ronde
Extrema. Kolejny dzień rozpoczęliśmy przejazdem rowerami przez
Riva del Garda. Ruch może na pierwszy rzut oka wydawać się nieco
chaotyczny, ale zarówno rowerzyści, piesi i kierowcy pojazdów nie
przeszkadzają sobie i nieźle sobie radzą, współpracując przy
manewrach. Kultura rowerowa na znacznie na wyższym poziomie niż u w
Polsce. Z miastem rozpoczęliśmy długi, malowniczy, asfaltowy
podjazd, bardzo przypominający etapy Giro d’Italia. Dojechaliśmy
do parkingu z tablicą informacyjną, gdzie spotkaliśmy polskich
kolarzy. Polecali nam podjazd na szczyt Nino Pernici na wysokości
1600 m. Nie spodziewałem się, że ten odcinek będzie taki
„hardcorowy”. O ile początek dało się w miarę podjeżdżać,
to większą część prowadziliśmy rowery po głazach i wertepach o
nachyleniu ponad 20%. Mijaliśmy zjeżdżających niemieckich
kolarzy. Cieszyłem się, że nie jestem w ich sytuacji, bo raczej
nie należę do fanów downhillu na moim rowerze typu hardtail xc.
Nadmienię, że jak się już później dowiedzieliśmy był to
właśnie szlak downhillowy o wysokim poziomie trudności. Chwila
przerwy przy źródełku, gdzie napotkany kolarz dał nam motywacji,
że zostało nam do celu tylko 0,5 km. W końcu naszym oczom ukazało
się schronisko Bocca di Trat z bardzo ładną panoramą. Zamówiliśmy
tradycyjne smaczne spaghetti bolognese, co dodało nam sił na
kontynuację jazdy. Rozpoczął się szutrowo- asfaltowy szybki
zjazd, na którym podziwialiśmy alpejskie widoki rodem z katalogów.
Kilkukrotnie Jarek zaliczył problemy z dętką. Przejechaliśmy obok
mniejszego jeziora Lago di Ledro, a następnie wjechaliśmy na
kultowy szlak, wykuty w skale, prowadzący nad klifem Jeziora Garda.
Przepiękne widoki jak w katalogach rowerowych, które co chwila
uwiecznialiśmy zdjęciami.
|
Strome, długie podejście nie należało do przyjemnych |
|
W końcu na szczycie Nino Pernici. |
|
Chwila relaksu na podziwianie widoków i posiłek.
|
Monte
Tremalzo, czyli Giro i zabójcze zjazdy. Czwartek rozpoczęliśmy
jazdę w odwrotną stronę, czyli najpierw ścieżką nad klifem oraz
w kierunku Lago di Ledro, gdzie spotkaliśmy polskiego kolarza, z
którym chwilę porozmawialiśmy podczas krotkiej przerwy. Jechaliśmy
dalej podziwiając sielskie, górskie obrazki. Po pewnym czasie
skręciliśmy w lewo na krętą asfaltową drogę z licznymi
serpentynami. Jadąc na szczyty pasma górskiego Monte Tremalzo non
stop podjazdu przez prawie 2 godziny, czułem się jak kolarz Giro d’
Italia. To lubię. Dotarliśmy w końcu na wysokość prawie 2000
tys. metrów. Dało się odczuć chłód, a do tego trzeba było się
czymś pożywić, bo zapasy zostały już wyczerpane. Udaliśmy się
do restauracji, gdzie zjedliśmy pożywne spaghetti. Po pewnym czasie
wsiedliśmy na rowery. Szlak zmienił się w kamienisty, wąski i
kręty odcinek. Do tego ośnieżony i z koleinami. Najlepsze miało
dopiero za chwilę nadejść. Zaczął się długi, techniczny zjazd
wymagający umiejętności. Przepaście, tunele, serpentyny- wrażeń
było naprawdę wiele. Od samego widoku mogłoby się zakręcić w
głowie. Jeden niewłaściwy manewr i można było go przypłacić
nawet życiem. Nie przesadzam Na jednym z zakrętów, zarzuciło mnie
i trochę wyniosło. Kierownicą zaczęło rzucać na boki, a rower
podskakiwał na kamieniach. Na szczęście wyprowadziłem rower.
Zadziałał instynkt i nie zdążyłem się nawet zdenerwować.
Dopiero po chwili dotarło do mnie, że brakowało niewiele…
Później zrobiliśmy kilka postojów w co bardziej urokliwych
miejscach. W dole widzieliśmy Jezioro Garda, a my ciągle
zjeżdżaliśmy, a końca nie było widać. Dalsza część trasy to
zjazdy bardzo stromymi betonowymi i szutrowymi drogami (ponad 20%
nachylenia), gdzie tarcze hamulcowe rozgrzewały się do czerwoności.
Końcówka to znajoma już widokowa ścieżka przy klifie z widokiem
na Riva del Garda. Tuż przed wjazdem do miasta, nagle wystrzeliła
tylna opona mojego roweru- to ostry kamień przebił dętkę. Całe
szczęście, że nie miało to miejsca na zjeździe z Tremalzo. To
była nasza ostatnia jazda w okolicach Jeziora Garda podczas naszego
majowego, długiego, włoskiego weekendu. Powyższy opis to zaledwie
wycinek i duży skrót naszej przygody w Dolomitach, która na zawsze
pozostanie w mojej pamięci.
(poniżej także relacja z maratonu na zaprzyjaźnionym wortalu) Artykuł na wortalu XC-MTB.info
|
Monte Tremalzo zdobyty |
|
Rozpoczął się niebezpieczny zjazd wiodący m.in. przez tunele... |
|
... i przepaście |
|
Widok mógł przyprawić o zawroty głowy. |
Zdjęcia: Marek i Sławek Dereszkiewicz, Jarek Dopytała, sportograf.com
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz