Akcesoria rowerowe

piątek, 11 maja 2012

RIVA DEL GARDA I DOLOMITY- WŁOCHY 27.04- 4.05.2012.


Maraton i Bike Festival. Wyjazd w Dolomity do Włoch był wyczekiwany już od dłuższego czasu. Wybraliśmy się tam w trójkę: mój brat Sławek Dereszkiewicz, Jarek Dopytała i ja, czyli autor tekstu Marek Dereszkiewicz. Pobyt postanowiliśmy połączyć z długim, majowym weekendem podczas którego postanowiliśmy wziąć udział w Rocky Mountain Marathon w Riva del Garda oraz w Bike Festivalu, odbywającym się w tym samym czasie. Po kilkunastogodzinnej podróży dotarliśmy do naszego celu. Ulokowaliśmy się na bardzo przyzwoitym kempingu, gdzie założyliśmy swoją bazę wypadową. Po krótkim ogarnięciu wybraliśmy się do miasta, aby zarejestrować się na maraton. Biuro zawodów zorganizowano bardzo sprawnie i profesjonalnie. Do tego każdy uczestnik otrzymał bogaty pakiet startowy, łącznie z pamiątkowym t- shirtem. Przy okazji zwiedziliśmy poszczególne stoiska wystawców Bike Festivalu. Było na co popatrzeć: markowe rowery, akcesoria i ubiory, a przy tym fajna i luźna atmosfera. Następnie zrobiliśmy sobie przejażdżkę po okolicy, aby się poznać nowe otoczenie. Wieczorem pasta party i kubek lokalnego wina w namiocie organizatora. W niedzielę rano trzeba było wstać wcześnie, bo starty rozpoczynały się od godz. 7.45 w odstępach pięciominutowych z podziałem na sektory. (Relacja z maratonu w poprzednim artykule na blogu). Na mecie satysfakcja z pokonania ciekawej i wymagającej trasy. Spotkaliśmy także kolarzy z Poznania i Gizelę Rakowską z Teamu Northtec. Wieczorem ponownie wybraliśmy do miasteczka zawodów i na festiwal, aby zobaczyć go już na spokojnie. 

Riva del Garda- cel naszego wyjazdu






W tle Jezioro Garda i Dolomity


Jarek, Sławek i ja. Chwila przerwy na podziwianie widoków.

Start do Rocky Mountain Bike Marathon

Ja w akcji :)
Kultowy Bike Festival robi wrażenie.

Kolarski hardcore. Nazajutrz w poniedziałek postanowiliśmy wybrać się w pierwszą wycieczkę, którą wybraliśmy z informatora. W miejscowości Torbole w centrum informacyjnym zasięgnęliśmy informacji o ścieżkach. Moim zdaniem tamtejsze szlaki albo są słabo oznakowane, albo my nie jesteśmy do tego przyzwyczajeni, gdyż czasami trudno było wjechać na właściwą drogę. Trochę pobłądziliśmy po miejscowości. Sławek oddzielił się od nas, a z Jarkiem zaliczyliśmy niepotrzebnie jakiś asfaltowy kilometrowy podjazd, z którego po chwili zawróciliśmy. Pewien miły Włoch po swojemu nakierował nas w prawidłową stronę. Zaczęliśmy powoli naszą wędrówkę, która zaczęła się spokojnym podjazdem asfaltowo- betonowym. Temperatura sięgała prawie 30 stopni, a słońce paliło niemiłosiernie. Minęliśmy kilka punktów widokowych, gdzie oczywiście zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia z ładną panoramą na Jezioro Garda. Po pewnym czasie spotkaliśmy Sławka i wspólnie zrobiliśmy postój na uzupełnienie wody ze źródła. Tutaj dało się już odczuć pierwsze oznaki chłodu związane ze wzrostem wysokości. Pogoda zaczęła zmieniać się na gorsze. Błękit nieba zasnuły ciemne chmury, z których zaczął padać przelotny deszcz. Przyznam, że miałem tylko kolarski strój „na krótko”. Pełni nadziei, wspomagając się gps-em jechaliśmy dalej mając nadzieję, że wkrótce rozpocznie się powrotny zjazd do miasta. Zaczęły nam się ukazywać stopniowo połacie śniegu. Zobaczyliśmy szlaban, za którym było już coraz trudniej jechać ze względu na kamienie, koleiny i jeszcze większe ilości śniegu. Zbliżaliśmy się powoli do szczytu, gdzie zrobiliśmy krótką przerwę i rozłożyliśmy flagę Złotowskiego Korpusu Ekspedycyjnego. Temperatura osiągała zaledwie 6 stopni. Jarek zdecydował się na samotny zjazd jakąś nieznaną, niepewną ścieżką. Ja ze Sławkiem postanowiliśmy poszukać jakiegoś bezpiecznego zjazdu i skręciliśmy w stronę łąki oraz widocznej chaty pasterskiej, w której spotkaliśmy dwójkę Polaków. Okazało się, że droga prawdopodobnie jest tylko szlakiem pieszym i będzie nieprzejezdna. Wyszliśmy z chaty i zobaczyliśmy Jarka, jak tylko mignął po grani i zniknął we mgle. Pogoda gwałtownie się załamała, zaczął padać zimny deszcz i słychać było grzmoty burzy. Trzeba było podjąć szybką decyzję. Do tego ciężej się oddychało na ponad 2 tysiącach metrów. Wesoło na szczycie wówczas nie było. Wybraliśmy tę samą drogę powrotną, której użyliśmy jadąc pod górę. Rowery nabierały prędkości do prawie 70 km/h w strugach deszczu. Wraz ze spadkiem wysokości dało się odczuć rosnącą temperaturę powietrza. Zastanawiałem się co z Jarkiem. Wycieczka skończyła się szczęśliwie dla wszystkich i wieczorem wspominaliśmy ten „hardcore”. Dało to do myślenia, że z potęgą gór nie ma żartów, a warunki pogodowe w krótkim czasie potrafią zmienić się diametralnie. Duże znaczenie ma też dobrze przygotowany sprzęt i odpowiedni ubiór. Na następny dzień prognozy zapowiadały deszcz w Riva del Garda, dlatego postanowiliśmy we wtorek zrobić dzień przerwy od roweru i wybrać się na turystyczny wyjazd do Wenecji.

Ładna, upalna pogoda i widoki nie zapowiadały tego co wkrótce nas czeka
Coraz wyżej i wyżej, końca nie widać, a do tego zimno.


W końcu zdobyliśmy szczyt


Na moment przed załamaniem pogody i zjazdem

Wenecja. Do Wenecji mieliśmy 200 km jazdy autostradą. Przed miastem trzeba było zostawić na parkingu samochód, gdyż Wenecja jest zamknięta dla ruchu pojazdów i rowerów. Do centrum dotarliśmy miejskim autobusem. Tradycyjnie robiliśmy co chwilę pamiątkowe zdjęcia, a każde miejsce jest tam ciekawe i niepowtarzalne. Zaliczyłem nawet krótką przejażdżkę gondolą i piłem weneckie piwo. Warto było zwiedzić Wenecję.




Krótka przeprawa gondolą.



Ronde Extrema. Kolejny dzień rozpoczęliśmy przejazdem rowerami przez Riva del Garda. Ruch może na pierwszy rzut oka wydawać się nieco chaotyczny, ale zarówno rowerzyści, piesi i kierowcy pojazdów nie przeszkadzają sobie i nieźle sobie radzą, współpracując przy manewrach. Kultura rowerowa na znacznie na wyższym poziomie niż u w Polsce. Z miastem rozpoczęliśmy długi, malowniczy, asfaltowy podjazd, bardzo przypominający etapy Giro d’Italia. Dojechaliśmy do parkingu z tablicą informacyjną, gdzie spotkaliśmy polskich kolarzy. Polecali nam podjazd na szczyt Nino Pernici na wysokości 1600 m. Nie spodziewałem się, że ten odcinek będzie taki „hardcorowy”. O ile początek dało się w miarę podjeżdżać, to większą część prowadziliśmy rowery po głazach i wertepach o nachyleniu ponad 20%. Mijaliśmy zjeżdżających niemieckich kolarzy. Cieszyłem się, że nie jestem w ich sytuacji, bo raczej nie należę do fanów downhillu na moim rowerze typu hardtail xc. Nadmienię, że jak się już później dowiedzieliśmy był to właśnie szlak downhillowy o wysokim poziomie trudności. Chwila przerwy przy źródełku, gdzie napotkany kolarz dał nam motywacji, że zostało nam do celu tylko 0,5 km. W końcu naszym oczom ukazało się schronisko Bocca di Trat z bardzo ładną panoramą. Zamówiliśmy tradycyjne smaczne spaghetti bolognese, co dodało nam sił na kontynuację jazdy. Rozpoczął się szutrowo- asfaltowy szybki zjazd, na którym podziwialiśmy alpejskie widoki rodem z katalogów. Kilkukrotnie Jarek zaliczył problemy z dętką. Przejechaliśmy obok mniejszego jeziora Lago di Ledro, a następnie wjechaliśmy na kultowy szlak, wykuty w skale, prowadzący nad klifem Jeziora Garda. Przepiękne widoki jak w katalogach rowerowych, które co chwila uwiecznialiśmy zdjęciami.


Strome, długie podejście nie należało do przyjemnych

W końcu na szczycie Nino Pernici.

Chwila relaksu na podziwianie widoków i posiłek.


Monte Tremalzo, czyli Giro i zabójcze zjazdy. Czwartek rozpoczęliśmy jazdę w odwrotną stronę, czyli najpierw ścieżką nad klifem oraz w kierunku Lago di Ledro, gdzie spotkaliśmy polskiego kolarza, z którym chwilę porozmawialiśmy podczas krotkiej przerwy. Jechaliśmy dalej podziwiając sielskie, górskie obrazki. Po pewnym czasie skręciliśmy w lewo na krętą asfaltową drogę z licznymi serpentynami. Jadąc na szczyty pasma górskiego Monte Tremalzo non stop podjazdu przez prawie 2 godziny, czułem się jak kolarz Giro d’ Italia. To lubię. Dotarliśmy w końcu na wysokość prawie 2000 tys. metrów. Dało się odczuć chłód, a do tego trzeba było się czymś pożywić, bo zapasy zostały już wyczerpane. Udaliśmy się do restauracji, gdzie zjedliśmy pożywne spaghetti. Po pewnym czasie wsiedliśmy na rowery. Szlak zmienił się w kamienisty, wąski i kręty odcinek. Do tego ośnieżony i z koleinami. Najlepsze miało dopiero za chwilę nadejść. Zaczął się długi, techniczny zjazd wymagający umiejętności. Przepaście, tunele, serpentyny- wrażeń było naprawdę wiele. Od samego widoku mogłoby się zakręcić w głowie. Jeden niewłaściwy manewr i można było go przypłacić nawet życiem. Nie przesadzam Na jednym z zakrętów, zarzuciło mnie i trochę wyniosło. Kierownicą zaczęło rzucać na boki, a rower podskakiwał na kamieniach. Na szczęście wyprowadziłem rower. Zadziałał instynkt i nie zdążyłem się nawet zdenerwować. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że brakowało niewiele… Później zrobiliśmy kilka postojów w co bardziej urokliwych miejscach. W dole widzieliśmy Jezioro Garda, a my ciągle zjeżdżaliśmy, a końca nie było widać. Dalsza część trasy to zjazdy bardzo stromymi betonowymi i szutrowymi drogami (ponad 20% nachylenia), gdzie tarcze hamulcowe rozgrzewały się do czerwoności. Końcówka to znajoma już widokowa ścieżka przy klifie z widokiem na Riva del Garda. Tuż przed wjazdem do miasta, nagle wystrzeliła tylna opona mojego roweru- to ostry kamień przebił dętkę. Całe szczęście, że nie miało to miejsca na zjeździe z Tremalzo. To była nasza ostatnia jazda w okolicach Jeziora Garda podczas naszego majowego, długiego, włoskiego weekendu. Powyższy opis to zaledwie wycinek i duży skrót naszej przygody w Dolomitach, która na zawsze pozostanie w mojej pamięci.

(poniżej także relacja z maratonu na zaprzyjaźnionym wortalu)
Artykuł na wortalu XC-MTB.info


Monte Tremalzo zdobyty

Rozpoczął się niebezpieczny zjazd wiodący m.in. przez tunele...


... i przepaście

Widok mógł przyprawić o zawroty głowy.
Zdjęcia: Marek i Sławek Dereszkiewicz, Jarek Dopytała, sportograf.com



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz