Akcesoria rowerowe

poniedziałek, 28 maja 2012

Czarnków- MTB Maraton Cup 26.05.2012

W wymienionym w tytule cyklu wystartowałem pierwszy raz. Impreza była szumnie zapowiadana na portalach i stronie organizatora. Fajnie się składało, bo Czarnków blisko, a do tego są tam bardzo urozmaicone tereny. Dawniej odbywały się tam zawody Pucharu Polski w XC. Maratonowi nadano rangę Mistrzostw Wielkopolski. Przyjechałem ze Sławkiem. Obydwaj reprezentowaliśmy wortal kolarski XC-MTB.info. Pojawił się także nasz kolega Andrzej Tomas. Spotkaliśmy też naszych znajomych kolarzy z różnych imprez. Wybraliśmy dystans 25 km, co jak się później okazało było trafnym posunięciem. Początek trasy był bardzo ciekawy, wymagający kondycyjnie, interwałowy i prowadzący odcinkiem xc w okolicach skoczni narciarskiej. Na moim 29’erze o rozpiętości kasety 11-32 i klasycznej korbie jechało mi się tam dość ciężko, ale dawałem radę i wyprzedzałem. Jechałem zgodnie z oznakowaniem. Ku mojemu zaskoczeniu pojawiłem się nagle na szczycie skoczni. Pomyślałem, że widocznie to taka atrakcja i tam prowadzi zjazd. Postanowiłem zjeżdżać, kiedy nagle usłyszałem ostrzeżenia, żebym sprowadził rower bokiem po schodach. Położyłem ślizgiem rower na boku i zszedłem. Kiedy zobaczyłem przed sobą zawodników, których mozolnie wyprzedzałem wcześniej, to odebrało mi chęć do dalszej jazdy. To zburzyło moje pozytywne nastawienie do wyścigu. Jak się później okazało nie ja jeden znalazłem się na skoczni. Od nowa wyprzedzałem kolarzy. Dalszy odcinek trasy był łatwiejszy, prowadzący szutrami, otwartymi, terenami i lasami. Kolejny raz zgubiłem trasę w jakiejś wiosce. Oznakowanie było słabe i b. skromne, pewności nie miałem czy dobrze jadę. Następnie zaliczyłem lekki „szlif” na asfalcie przy wyjeździe z lasu. Na zakończenie po raz drugi sekcja xc. Na mecie ku zaskoczeniu kolarzy anulowano maraton na dystansach mega/ giga z powodu oznaczenia trasy. Jak długo biorę udział w różnych zawodach, z taką sytuacją miałem pierwszy raz do czynienia. Sławek stanął na podium i zajął 2 miejsce w kat. M3 i 7 open, Andrzej odpowiednio: 11/36, natomiast ja: 7/16. Niezastąpiony redaktor P. Kurek jak zwykle bardzo ciekawie i obrazowo relacjonował zawody, dzięki czemu uratował imprezę i wyręczył organizatorów. Czarnków pozostawił w mojej pamięci mieszane uczucia…

W Czarnkowie reprezentowałem team XC-MTB.info (żółty kask)

Swojego Mbike 29'er przetestował na maratonie Andrzej (z prawej)
Ja podczas sekcji XC w pobliżu skoczni.
Już na mecie.
W oczekiwaniu na dekoracje i losowanie nagród.

Sławek stanął na podium i zajął drugie miejsce w kategorii M3.


Foto: zbiór własny, xc-mtb.info, Anna Lasocka



czwartek, 24 maja 2012

BikeCross Maraton MTB- Gniezno 20.05.2012


Miniona sobota minęła pod znakiem ścigania się w maratonie MTB w cyklu Grand Prix Wielkopolski. Druga edycja imprezy odbyła się w Gnieźnie. Lokalizacja i organizacja biura zawodów była znacznie korzystniejsza w stosunku do starego rynku z lat poprzednich. Przyjechałem ze Sławkiem. Był też Wiesław Fidurski reprezentujący LKS Drogowiec Złotów. Wystartowałem na 29’erze, co znacznie wpłynęło na komfort jazdy i prędkość. Wybrałem dystans mega liczący 66 km, w tym dwa okrążenia. Trasa taka jakie lubię, czyli szybka z elementami szosowymi. Wiał też silny wiatr na polach. Tego dnia jechało mi się całkiem dobrze, szczególnie pierwsze okrążenie. Dodam, że tego dnia panował upał, a w konsekwencji wpłynął na to, że w dalszej części maratonu doznałem w pewnym stopniu odwodnienia, a co za tym idzie spadku wydajności. Na pierwszym bufecie drugiego kółka postanowiłem nie „tankować” wody dlatego, że jechałem w szybkiej i silnej grupie, a do tego szkoda mi było cennego czasu. To okazało się błędem, gdyż po chwili wymiękłem z sił wyczekując kolejnego punktu czerpania wody, a moi współtowarzysze z peletonu mi odjechali. Wniosek- pilnować bacznie nawodnienia i to zanim nastąpią pierwsze symptomy zmęczenia. Kryzys jakoś przetrwałem i było już lepiej. Na dużym kole jechało się świetnie, sama przyjemność jazdy i pokonywania terenowych przeszkód. Ostatecznie zająłem 19 miejsce na 43 kolarzy w kat. M3. Wynik open: 53 na141 sklasyfikowanych zawodników.

WYNIKI

W oczekiwaniu na start maratonu
Finisz do mety
Nasza trójka już po wyścigu

wtorek, 22 maja 2012

VI Złotowski Bieg Zawilca 19.05.2012


Pomimo, że to kolarski blog, tym razem będzie o innej dyscyplinie sportu. W minioną sobotę 19 maja wziąłem udział w VI Złotowskim Biegu Zawilca na dystansie 4,3 km. Bardzo sympatyczna impreza, w której biorę udział od samego początku jej istnienia. Patrząc na rosnącą liczbę uczestników ( w tym roku około 700) widać, że bieg się rozwija i nabrał już ponadregionalnego charakteru. Pomimo, że kolejnego dnia miałem zaplanowany maraton mtb w Gnieźnie, a do tego moją lewą nogę trapiła lekka kontuzja, postanowiłem pobiec. Co ciekawe pobiegło też kilku naszych kolegów kolarzy z treningów. Był też Sławek. Konkurencja coraz mocniejsza, wystartowałem z dalszego sektora i trochę czasu zajęło mi przedostanie się przez "blokady" wolniejszych zawodników. Ostatecznie zająłem 27 miejsce na 113 zawodników w kat. M3 oraz 103/658 open wśród sklasyfikowanych biegaczy. To był fajnie spędzony dzień w miłej atmosferze.

WYNIKI

Pozowanie przed biegiem :)
Nareszcie na mecie


piątek, 11 maja 2012

RIVA DEL GARDA I DOLOMITY- WŁOCHY 27.04- 4.05.2012.


Maraton i Bike Festival. Wyjazd w Dolomity do Włoch był wyczekiwany już od dłuższego czasu. Wybraliśmy się tam w trójkę: mój brat Sławek Dereszkiewicz, Jarek Dopytała i ja, czyli autor tekstu Marek Dereszkiewicz. Pobyt postanowiliśmy połączyć z długim, majowym weekendem podczas którego postanowiliśmy wziąć udział w Rocky Mountain Marathon w Riva del Garda oraz w Bike Festivalu, odbywającym się w tym samym czasie. Po kilkunastogodzinnej podróży dotarliśmy do naszego celu. Ulokowaliśmy się na bardzo przyzwoitym kempingu, gdzie założyliśmy swoją bazę wypadową. Po krótkim ogarnięciu wybraliśmy się do miasta, aby zarejestrować się na maraton. Biuro zawodów zorganizowano bardzo sprawnie i profesjonalnie. Do tego każdy uczestnik otrzymał bogaty pakiet startowy, łącznie z pamiątkowym t- shirtem. Przy okazji zwiedziliśmy poszczególne stoiska wystawców Bike Festivalu. Było na co popatrzeć: markowe rowery, akcesoria i ubiory, a przy tym fajna i luźna atmosfera. Następnie zrobiliśmy sobie przejażdżkę po okolicy, aby się poznać nowe otoczenie. Wieczorem pasta party i kubek lokalnego wina w namiocie organizatora. W niedzielę rano trzeba było wstać wcześnie, bo starty rozpoczynały się od godz. 7.45 w odstępach pięciominutowych z podziałem na sektory. (Relacja z maratonu w poprzednim artykule na blogu). Na mecie satysfakcja z pokonania ciekawej i wymagającej trasy. Spotkaliśmy także kolarzy z Poznania i Gizelę Rakowską z Teamu Northtec. Wieczorem ponownie wybraliśmy do miasteczka zawodów i na festiwal, aby zobaczyć go już na spokojnie. 

Riva del Garda- cel naszego wyjazdu






W tle Jezioro Garda i Dolomity


Jarek, Sławek i ja. Chwila przerwy na podziwianie widoków.

Start do Rocky Mountain Bike Marathon

Ja w akcji :)
Kultowy Bike Festival robi wrażenie.

Kolarski hardcore. Nazajutrz w poniedziałek postanowiliśmy wybrać się w pierwszą wycieczkę, którą wybraliśmy z informatora. W miejscowości Torbole w centrum informacyjnym zasięgnęliśmy informacji o ścieżkach. Moim zdaniem tamtejsze szlaki albo są słabo oznakowane, albo my nie jesteśmy do tego przyzwyczajeni, gdyż czasami trudno było wjechać na właściwą drogę. Trochę pobłądziliśmy po miejscowości. Sławek oddzielił się od nas, a z Jarkiem zaliczyliśmy niepotrzebnie jakiś asfaltowy kilometrowy podjazd, z którego po chwili zawróciliśmy. Pewien miły Włoch po swojemu nakierował nas w prawidłową stronę. Zaczęliśmy powoli naszą wędrówkę, która zaczęła się spokojnym podjazdem asfaltowo- betonowym. Temperatura sięgała prawie 30 stopni, a słońce paliło niemiłosiernie. Minęliśmy kilka punktów widokowych, gdzie oczywiście zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia z ładną panoramą na Jezioro Garda. Po pewnym czasie spotkaliśmy Sławka i wspólnie zrobiliśmy postój na uzupełnienie wody ze źródła. Tutaj dało się już odczuć pierwsze oznaki chłodu związane ze wzrostem wysokości. Pogoda zaczęła zmieniać się na gorsze. Błękit nieba zasnuły ciemne chmury, z których zaczął padać przelotny deszcz. Przyznam, że miałem tylko kolarski strój „na krótko”. Pełni nadziei, wspomagając się gps-em jechaliśmy dalej mając nadzieję, że wkrótce rozpocznie się powrotny zjazd do miasta. Zaczęły nam się ukazywać stopniowo połacie śniegu. Zobaczyliśmy szlaban, za którym było już coraz trudniej jechać ze względu na kamienie, koleiny i jeszcze większe ilości śniegu. Zbliżaliśmy się powoli do szczytu, gdzie zrobiliśmy krótką przerwę i rozłożyliśmy flagę Złotowskiego Korpusu Ekspedycyjnego. Temperatura osiągała zaledwie 6 stopni. Jarek zdecydował się na samotny zjazd jakąś nieznaną, niepewną ścieżką. Ja ze Sławkiem postanowiliśmy poszukać jakiegoś bezpiecznego zjazdu i skręciliśmy w stronę łąki oraz widocznej chaty pasterskiej, w której spotkaliśmy dwójkę Polaków. Okazało się, że droga prawdopodobnie jest tylko szlakiem pieszym i będzie nieprzejezdna. Wyszliśmy z chaty i zobaczyliśmy Jarka, jak tylko mignął po grani i zniknął we mgle. Pogoda gwałtownie się załamała, zaczął padać zimny deszcz i słychać było grzmoty burzy. Trzeba było podjąć szybką decyzję. Do tego ciężej się oddychało na ponad 2 tysiącach metrów. Wesoło na szczycie wówczas nie było. Wybraliśmy tę samą drogę powrotną, której użyliśmy jadąc pod górę. Rowery nabierały prędkości do prawie 70 km/h w strugach deszczu. Wraz ze spadkiem wysokości dało się odczuć rosnącą temperaturę powietrza. Zastanawiałem się co z Jarkiem. Wycieczka skończyła się szczęśliwie dla wszystkich i wieczorem wspominaliśmy ten „hardcore”. Dało to do myślenia, że z potęgą gór nie ma żartów, a warunki pogodowe w krótkim czasie potrafią zmienić się diametralnie. Duże znaczenie ma też dobrze przygotowany sprzęt i odpowiedni ubiór. Na następny dzień prognozy zapowiadały deszcz w Riva del Garda, dlatego postanowiliśmy we wtorek zrobić dzień przerwy od roweru i wybrać się na turystyczny wyjazd do Wenecji.

Ładna, upalna pogoda i widoki nie zapowiadały tego co wkrótce nas czeka
Coraz wyżej i wyżej, końca nie widać, a do tego zimno.


W końcu zdobyliśmy szczyt


Na moment przed załamaniem pogody i zjazdem

Wenecja. Do Wenecji mieliśmy 200 km jazdy autostradą. Przed miastem trzeba było zostawić na parkingu samochód, gdyż Wenecja jest zamknięta dla ruchu pojazdów i rowerów. Do centrum dotarliśmy miejskim autobusem. Tradycyjnie robiliśmy co chwilę pamiątkowe zdjęcia, a każde miejsce jest tam ciekawe i niepowtarzalne. Zaliczyłem nawet krótką przejażdżkę gondolą i piłem weneckie piwo. Warto było zwiedzić Wenecję.




Krótka przeprawa gondolą.



Ronde Extrema. Kolejny dzień rozpoczęliśmy przejazdem rowerami przez Riva del Garda. Ruch może na pierwszy rzut oka wydawać się nieco chaotyczny, ale zarówno rowerzyści, piesi i kierowcy pojazdów nie przeszkadzają sobie i nieźle sobie radzą, współpracując przy manewrach. Kultura rowerowa na znacznie na wyższym poziomie niż u w Polsce. Z miastem rozpoczęliśmy długi, malowniczy, asfaltowy podjazd, bardzo przypominający etapy Giro d’Italia. Dojechaliśmy do parkingu z tablicą informacyjną, gdzie spotkaliśmy polskich kolarzy. Polecali nam podjazd na szczyt Nino Pernici na wysokości 1600 m. Nie spodziewałem się, że ten odcinek będzie taki „hardcorowy”. O ile początek dało się w miarę podjeżdżać, to większą część prowadziliśmy rowery po głazach i wertepach o nachyleniu ponad 20%. Mijaliśmy zjeżdżających niemieckich kolarzy. Cieszyłem się, że nie jestem w ich sytuacji, bo raczej nie należę do fanów downhillu na moim rowerze typu hardtail xc. Nadmienię, że jak się już później dowiedzieliśmy był to właśnie szlak downhillowy o wysokim poziomie trudności. Chwila przerwy przy źródełku, gdzie napotkany kolarz dał nam motywacji, że zostało nam do celu tylko 0,5 km. W końcu naszym oczom ukazało się schronisko Bocca di Trat z bardzo ładną panoramą. Zamówiliśmy tradycyjne smaczne spaghetti bolognese, co dodało nam sił na kontynuację jazdy. Rozpoczął się szutrowo- asfaltowy szybki zjazd, na którym podziwialiśmy alpejskie widoki rodem z katalogów. Kilkukrotnie Jarek zaliczył problemy z dętką. Przejechaliśmy obok mniejszego jeziora Lago di Ledro, a następnie wjechaliśmy na kultowy szlak, wykuty w skale, prowadzący nad klifem Jeziora Garda. Przepiękne widoki jak w katalogach rowerowych, które co chwila uwiecznialiśmy zdjęciami.


Strome, długie podejście nie należało do przyjemnych

W końcu na szczycie Nino Pernici.

Chwila relaksu na podziwianie widoków i posiłek.


Monte Tremalzo, czyli Giro i zabójcze zjazdy. Czwartek rozpoczęliśmy jazdę w odwrotną stronę, czyli najpierw ścieżką nad klifem oraz w kierunku Lago di Ledro, gdzie spotkaliśmy polskiego kolarza, z którym chwilę porozmawialiśmy podczas krotkiej przerwy. Jechaliśmy dalej podziwiając sielskie, górskie obrazki. Po pewnym czasie skręciliśmy w lewo na krętą asfaltową drogę z licznymi serpentynami. Jadąc na szczyty pasma górskiego Monte Tremalzo non stop podjazdu przez prawie 2 godziny, czułem się jak kolarz Giro d’ Italia. To lubię. Dotarliśmy w końcu na wysokość prawie 2000 tys. metrów. Dało się odczuć chłód, a do tego trzeba było się czymś pożywić, bo zapasy zostały już wyczerpane. Udaliśmy się do restauracji, gdzie zjedliśmy pożywne spaghetti. Po pewnym czasie wsiedliśmy na rowery. Szlak zmienił się w kamienisty, wąski i kręty odcinek. Do tego ośnieżony i z koleinami. Najlepsze miało dopiero za chwilę nadejść. Zaczął się długi, techniczny zjazd wymagający umiejętności. Przepaście, tunele, serpentyny- wrażeń było naprawdę wiele. Od samego widoku mogłoby się zakręcić w głowie. Jeden niewłaściwy manewr i można było go przypłacić nawet życiem. Nie przesadzam Na jednym z zakrętów, zarzuciło mnie i trochę wyniosło. Kierownicą zaczęło rzucać na boki, a rower podskakiwał na kamieniach. Na szczęście wyprowadziłem rower. Zadziałał instynkt i nie zdążyłem się nawet zdenerwować. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że brakowało niewiele… Później zrobiliśmy kilka postojów w co bardziej urokliwych miejscach. W dole widzieliśmy Jezioro Garda, a my ciągle zjeżdżaliśmy, a końca nie było widać. Dalsza część trasy to zjazdy bardzo stromymi betonowymi i szutrowymi drogami (ponad 20% nachylenia), gdzie tarcze hamulcowe rozgrzewały się do czerwoności. Końcówka to znajoma już widokowa ścieżka przy klifie z widokiem na Riva del Garda. Tuż przed wjazdem do miasta, nagle wystrzeliła tylna opona mojego roweru- to ostry kamień przebił dętkę. Całe szczęście, że nie miało to miejsca na zjeździe z Tremalzo. To była nasza ostatnia jazda w okolicach Jeziora Garda podczas naszego majowego, długiego, włoskiego weekendu. Powyższy opis to zaledwie wycinek i duży skrót naszej przygody w Dolomitach, która na zawsze pozostanie w mojej pamięci.

(poniżej także relacja z maratonu na zaprzyjaźnionym wortalu)
Artykuł na wortalu XC-MTB.info


Monte Tremalzo zdobyty

Rozpoczął się niebezpieczny zjazd wiodący m.in. przez tunele...


... i przepaście

Widok mógł przyprawić o zawroty głowy.
Zdjęcia: Marek i Sławek Dereszkiewicz, Jarek Dopytała, sportograf.com



wtorek, 8 maja 2012

Rocky Mountain Bike Marathon nad Jeziorem Garda w Dolomitach- 29.04.2012


Korzystając z majowego, najdłuższego weekendu Europy postanowiliśmy wybrać się w trójkę, czyli Sławek Dereszkiewicz, Marek Dereszkiewicz (autor tekstu) i Jarek Dopytała we włoskie Dolomity. Naszym celem było miasto Riva del Garda, kultowe miejsce dla kolarzy z całego świata. Jednym z ważniejszych punktów programu był udział w Rocky Mountain Bike Marathon. Po kilkunastogodzinnej podróży z Polski, w sobotę po południu zameldowaliśmy się biurze zawodów. Trzeba przyznać, że rejestrację zorganizowano bardzo sprawnie i profesjonalnie. Do tego każdy uczestnik otrzymał bogaty pakiet startowy. W tym samym czasie odbywał się także równie ciekawy Bike Festiwal. Sławek i ja reprezentowaliśmy wortal rowerowy XC-MTB.info. Po dopełnieniu formalności zrobiliśmy sobie przejażdżkę po okolicy, aby się zaaklimatyzować w nowym otoczeniu. Wieczorem pasta party  i kubek lokalnego wina w namiocie organizatora. W niedzielę rano trzeba było wstać wcześnie, bo starty rozpoczynały się już od godz. 7.45 w odstępach pięciominutowych z podziałem na sektory. To dlatego, że uczestników było około 2.300. Można było spotkać kolarzy z całego świata, a najwięcej było słychać niemieckiej mowy. Obecni byli także Polacy. Dookoła osprzęt wysokiej klasy na karbonowych ramach. Wybrałem wariant na mniejszym kole 26’- alu Scott Scale 40. Dystans można było zadeklarować podczas jazdy w zależności od limitu czasowego. Zdecydowałem się wcześniej na 55 km. W wysokich górach taki dystans znaczy zupełnie co innego niż na naszych wielkopolskich nizinach. Najwyższy punkt trasy miał blisko 1200 m wysokości, a suma przewyższeń prawie 1700 metrów.
W oczekiwaniu na start w sektorze

Pierwsi zawodnicy ruszyli do startu o godz. 7.45

 Przed bramą startu zagrano utwór „Highway to Hell”, co zapowiadało, że lekko nie będzie. Chwila nerwowego napięcia i o godz. 8.05 rozpoczęła się jazda ulicami miasta. Tempo szybkie, ale bez szaleństw. Za miastem rozpoczęła się właściwa część maratonu, czyli 20 km podjazdu, taki był profil trasy. Stromy, wąski i bardzo długi podjazd powodował, że mniej wytrenowani kolarze zaczęli prowadzić rowery i blokowali drogę innym. Momentami tworzyły się zatory. Nawierzchnia, szutrowo- asfaltowo- betonowa, lasy i odkryte tereny. Ładne widoki i dobra pogoda.  Na trasie kultura, nikt na nikogo nie krzyczy. Przemierzając pod górę kolejne kilometry jechało mi się całkiem dobrze, wyprzedzając większe grupy zawodników. Jednakże w końcu zacząłem odczuwać zmęczenie i wrażenie, że ten podjazd chyba nigdy się nie skończy. Znużenie długą podróżą z poprzedniego dnia i krótki sen dały znać o sobie. W końcu pojawił się bufet i to zaopatrzony jak restauracja: ciasto, batoniki, owoce, cola, woda, izotoniki- do wyboru, do koloru. Zaczął się zjazd i to od razu dość niebezpieczny. Zjazdy miały zróżnicowany charakter, począwszy od asfaltowo- betonowych, przez szutry na kamieniach i głazach kończąc. Szczególnie na tych ostatnich trzeba było skupić uwagę, gdyż jeden niewłaściwy ruch kierownicą mógł zakończyć jazdę. Chciałem dojechać cało bez przygód. Mocno mnie wytrzęsło, co czułem w przedramionach. Rower  na dużych kamieniach chwilami podskakiwał jak piłka. Tutaj przydałby się full. Myślałem tylko, aby sprzęt wytrzymał bez awarii, a widziałem wielu kolarzy zmieniających dętki.  Oznakowanie trasy bardzo dobre, a w ostrych nawrotach stali ludzie z chorągiewkami. Na bardziej gładkich zjazdach prędkości przekraczały 70 km/h. Trasa  bardzo malownicza, poprowadzona fragmentami przez wąskie uliczki mijanych miasteczek, gaje oliwne i winnice. Widać, że organizator chciał pokazać wszystkiego po trochu. Ostatnie kilkanaście kilometrów było już łatwiejsze i prowadziło naprzemiennie szutrem, asfaltem oraz krótszymi podjazdami. Momentami tworzyły się „pociągi”. Tutaj mijając te grupy szybkim tempem odrobiłem część strat ze zjazdów. 
Praktycznie połowę trasy stanowiły podjazdy

Na trasie- w tle miasto Riva del Garda

Trasa była bardzo ciekawa i urozmaicona


Dojazd do mety to przemierzanie ulic miasta i finisz. Po zawodach spotkaliśmy też grupę kolarzy z Poznania i Gizelę Rakowską z teamu Northtec. 

Meta maratonu

Z Gizelą Rakowską z Teamu Northtec z Poznania

Mój czas 3:24:44, miejsce w kategorii: 214/365. Osiągnięty wynik nie jest może imponujący, ale udział w maratonie nad Jeziorem Garda dał mi dużą satysfakcję i przyjemność z jazdy w prawdziwych górach i to w tak pięknym otoczeniu. Maraton wydawał się wymagający kondycyjnie i techniczne, ale jak się okazało był to jedynie prolog- przedsmak prawdziwej ekstremy, która czekała nas w kolejnych dniach pobytu w Dolomitach. Dłuższa relacja z pobytu i zdjęcia będą dostępne na moim blogu.